sobota, 27 października 2012

DOBRY PASTERZ


‘’Zagubioną odszukam, zabłąkaną sprowadzę z powrotem, skaleczoną opatrzę, chorą umocnię…’’  (Ez 34, 16)                      


Na naszej misji codziennie widuje Jezusa. Spotykam go kilka lub kilkanaście razy dziennie. Rano, kiedy jadę na msze, kiedy idę do pracy do kliniki czy  kiedy biegam z dzieciakami po misji. Stoi i trzyma w swoich popękanych dłoniach małe owieczki i czule na nie spogląda. Jest to 2 metrowa figura Jezusa Dobrego Pasterza. Muszę przyznać, że jest brzydki, wręcz odrażający. Obdarty z farby, jakby obnażony i cały popękany. Czarny i niewyraźny. Zastanawiałam się co taka figura sobą przedstawia, stoi na samym środku naszej misji i tylko oszpeca placówkę. Taka była moja pierwsza reakcja. Mimo wszystko nie potrafię przejść koło Niego obojętnie. Za każdym razem zachwyca mnie. Stał mi się bardzo bliski. Pomimo swej brzydoty przykuwa wzrok bo w rzeczywistości jest piękny i zachwycający.  Zawsze zwróci moją uwagę, choć nie patrzy na mnie bo wzrok ma skierowany  na swoje owieczki, które są równie popękane jak ich Pasterz.

                                   
Jaka jest historia popękanego Jezusa? Jak znalazł się w Mieście Nadziei? Zapytałam siostrę. Pomyślałam również, że mogłabym go odmalować. Chciałam aby był ładniejszy zapominając że mimo swojej brzydoty urzeka swoim pięknem. Okazało się, że siostry znalazły go na śmietniku i przywiozły na naszą misję. Poza tym nie można go odrestaurować gdyż jest zrobiony z naturalnego tworzywa i farba tu nic nie pomoże. Musi taki zostać.


Nasz Jezus to odzwierciedlenie prawdziwego oblicza Jezusa. Bo jest w każdym odrzuconym, niechcianym, niekochanym, uciśnionym, ubogi, chorym, okaleczonym… Jednym słowem spękanym na duszy i ciele. Taki właśnie Jezus jest odzwierciedleniem dzieci mieszkających w City of Hope.  Ktoś chciał wyrzucić Jezusa, Dobrego Pasterza. Znalazł się na śmietniku. Jak długo tam był? Co przeżył? Odpowiedź znajdę jak spojrzę na nasze dziewczynki. One również kiedyś znalazły się na ulicy a może i na śmietniku, gdzie nieraz musiały właśnie tam znajdować pożywienie czy legowisko do spania. Jakie są historie naszych dzieci? Jest ich aż 53, tyle ile naszych dziewczynek. Każda jest inna i każda przypomina historie Jezusa. Niektóre zostały wygnane z domu, niektóre zmuszone do żebrania lub prostytucji w celu zarobku na utrzymanie licznej rodziny. Innym zmarli rodzice lub pochodzą z rodzin rozbitych czy patologicznych Większość z nich dobrze zna smak przemocy. Fizycznej, psychicznej i nie rzadko seksualnej… Jedno ich wszystkie łączy. Ich serca są popękane, tak samo jak figura naszego Dobrego Pasterza w City of Hope.  Są popękane z braku miłości, z faktu bolesnego odrzucenia przez najbliższych. Ich serca są złamane przez cierpienie.


Powoli zaczynam rozumieć sens obecności popękanego Jezusa na naszej misji. Teraz już wiem dlaczego siostry umieściły go w samym centrum placówki. Aby codziennie dziewczynki na Niego spoglądały i pamiętały że Jezus jest blisko nich. Taki właśnie Jezus utożsamia się ze wszystkimi poranionymi na duszy i ciele. Popękany Jezus Dobry Pasterz pragnie pokazać, że mimo blizn na ciele i szram na psychice każdy z nas jest zachwycający i wyjątkowy. Tak samo nasze dzieci. Są naszymi perełkami. Bo tylko miłujące spojrzenie Jezusa, przywraca godność, wartość i piękno poranionego człowieka. 
            
Codziennie patrzę na mojego popękanego Jezusa Dobrego Pasterza i dziękuję Mu, za Jego obecność, że taki właśnie jest bo zarówno mnie jak i dziewczynkom przypomina, że najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.


sobota, 20 października 2012

ŚWIATŁO W CIEMNOŚCI


Godzina 16:30, późne popołudnie, ostanie promienie gorącego słońca ogarniają suchą i spękaną ziemię. W Afryce zmrok zapada już o 18. Chawama, przedmieścia Lusaki, stolicy Zambii. Jedziemy furgonem. Ja, Wiola, Monika, siostra Aniela(Angela) i 8 letnia śliczna Celine. Monika, moja imienniczka jest  wolontariuszką u sióstr św. Rodziny. Uczy dzieci w szkole języka angielskiego i opiekuje się swoimi niepełnosprawnymi sąsiadami. Zaprosiła nas do siebie na weekend abyśmy zobaczyły jej placówkę. S. Aniela jest polką, jedną z sióstr św. Rodziny. Nazywamy ją siostra Anioł, bo rzeczywiście nim jest choć skrzydeł nie widać. Może to i lepiej. 


Jedziemy główną ulicą Chawamy. Nędza ciśnie mi się do oczu. Jest wszędzie jak upalne suche powietrze, które przykleja się do miasta niczym druga skora. Wzdłóż brzegów ulicy kwitnie prymitywny handel. Warzywa, owoce, kury, kozy, ryby, ubrania w większości już zużyte, prowizoryczne budki służące za gabinety fryzjerskie, małe bary gdzie sprzedaje się przede wszystkim alkohol.  Minibusy pokryte grubą niebieską blachą brną przez główną drogę, warkocząc mozolnie pod swoim ciężarem. Są przepełnione do niemożliwości, z pasażerami czepiącymi się boków, wychylającymi się z okien i otwartych drzwi. Nie ma tu ani centymetra trawy, jedno drzewo przypada na kilka ulic, powietrze jest przesycone kurzem, pyłem, spalinami dieslowskich silników. Nie zobaczysz tu motyla czy ptaka tylko miliardy latających i przenoszących przeróżne choroby owadów. Domy, są zrobione z blachy, folii i kilku cegieł. Kobiety gotują i piorą na ulicach.
Tu na peryferiach miasta zaczynają się slumsy. Jest to odrębny świat, żyjący na uboczu. Bieda uderza mnie tak bardzo że tracę ochotę na lody, na które zaprosiła nas siostra Aniela wraz Moniką.  Pytam siebie, jak mogą smakować  lody jeśli kilka ulic dalej są dzieci które nigdy nie poznają ich smaku?  Przez okno samochodu patrzę na dzieci, jest ich mnóstwo cała chmara. Półnagie, brudne, grzebiące w śmieciach. Czego szukają?  Czegoś co można przerobić na zabawkę albo coś co nadaje się do spożycia, do sprzedania…
A jak wygląda nędza w Chawamie po zmroku? Hałaśliwa i rzucająca się w oczy. Wracając z czekoladowych lodów, których smak trudno było mi określić, widzę zupełnie inną nędzę. Przesiąkniętą zapachem alkoholu i innych używek. Królują tu teraz dzieci ulicy.


 Na ulicach mnóstwo ludzi. Mają na sobie koszulki w kolorze flagi zambijskiej i pomalowane twarze. Trwa mecz Zambia-Uganda. Nagle słyszę krzyki, piski, widzę ludzi tańczących na ulicach. Zambia wygrała. Duma narodowa daje we znaki. Radość jest ogromna. Ludzie wychodzą na środek ulicy, krzyczą, wdrapują się na dachy zaparkowanych aut. W jednej chwili kilkanaście dzieciaków wskakuje nam na pakę. W tym samym momencie okazuje się że droga jest zakorkowana.  Siostra mówi do nas abyśmy nie zaczepiały i nie uśmiechały się do dzieci bo to są już pijane dzieci. Nagle radość jaka panuje na ulicach Chawamy staje się niebezpieczna. Momentalnie ogarnia mnie lęk .
Pomiędzy mną a Wiolą siedzi Celine. Ma piękne i głębokie oczy. I dziękuje Bogu ze jest z nami. Bo jeszcze kilka miesięcy temu była na ulicy. Była po tamtej,  mniej bezpiecznej stronie. Tułała się z matką. Matka zarabiała na niej, dziewczynka musiała tańczyć w barach. Trudno opisać co musiała przeżyć. Ojciec zostawił matkę gdy była w ciąży. Spoglądam na nią, jest taka spokojna, nie przeraża jej to co dzieje się na zewnątrz. Jeszcze niedawno tak wyglądała jej codzienność. Myślę, że połowę tych ludzie jest jej dobrze znana. To może jej dawni towarzysze zabaw. Tymczasem Celine z uśmiechem na twarzy proponuje nam naukę jezyka ninyacha.

Noc ogarnęła ulice Chawamy. Próbujemy się przedrzeć przez zakorkowana ulice i dostać do naszej misji która, jest położona w samym sercu nędzy jaka tu panuje. Dzięki temu siostry przygarniają najbardziej potrzebujących. Tak właśnie było w przypadku Celine. Siostra Aniela znalazła dziewczynką i przygarnęła ją. Celine jeszcze w styczniu była tak wychudzona jak  szkielet. Teraz jest piękna, uwielbia tańczyć i z zapałem się uczy. Raz w tygodniu odwiedza matkę, przynosi jej produkty spożywcze, które dostaje od siostry.

Na zewnątrz panuje ciemność. Na ulicach pojawia się coraz więcej zataczających się ludzi. Pośród nieustannych klaksonów, mozolnie jedziemy naszym furgonem, w kierunku misji. Patrzę na siostrę i myślę sobie, że  jest Aniołem. Bo świeci światłem w ciemności jaką tu zobaczyłam i wierzy, że w każdym człowieku jest dobro nawet najbardziej wynędzniałym. Niesie każdemu swoje serce pełne miłości. Spoglądam na Celine i również w jej oczach widzę światło, gdzie jeszcze niedawno był ogrom smutku i bezradności. Jest to światło nadziei bo znalazł się ktoś kto pomógł jej ją przywrócić…

środa, 17 października 2012

ECHO Z AFRYKI


Tylko miłość nadaje wartość wszystkiemu,
i to jest owo jedno, czego potrzeba.

Zatrzymaj się na chwilę, zamknij oczy, wycisz zmysły, chcę Cię przenieść do Afryki, do miejsca gdzie radość splata się z cierpieniem, nędza na przekór z bogactwem, żar upału z ulewnym deszczem. Promienie słoneczne otulają biegające wszędzie dzieci. Jednak ich życie bardzo różni się od naszego chociaż stąpamy po tej samej ziemi a nocą spoglądamy na te same gwiazdy...
                                                         
                                                           
 Na przedmieściach Lusaki, stolicy Zambii znajduje się Miasto Nadziei, City of Hope. Miejsce mojej posługi misyjnej, miejsce gdzie spędzę najbliższy rok. Siostry salezjanki prowadzą tutaj dom dla ponad 50 dziewczynek ulicy, szkołę podstawową dla 800 dzieci oraz kursy zawodowe.  Oczywiście mamy jeszcze własną farme. Kiedy rozmawiałam pierwszy raz z naszymi dziewczynkami, od razu zaprowadziły nas do zwierząt abyśmy  zapoznały się wpierw ze świniami i kozami, mieszkającymi na misji. Do tej pory śmiejemy się z tego.


Jak wygląda mój dzień w City of Hope? Wstaje codziennie o 5:20 bo na 6 jeździmy razem z siostrami na msze świętą  podziwiając po drodze wschód słońca. Eucharystia jest fundamentem mojej misji i niezmiernie cieszę się, że tak właśnie  rozpoczynam każdy  dzień. Z niej  czerpie siły aby pokonywać codzienne trudności, moje słabości i ograniczenia. 
                                                                                             
Po mszy jemy na szybkie śniadanie bo zaraz zaczynamy reeding time. Półtorej godziny  pisania literek z młodszymi i czytania bajek ze starszymi dziewczynkami. Czekają na nas już od kilkudziesięciu minut, siedzą po kilka na jednym krześle. Kiedy wchodzę do sali, 6 letnia Joice chowa się za szafą, a 8 letnia Towanda leży pod stołem. Inne biegają wszędzie gdzie tylko to możliwe, Nelia znowu pokłóciła się z Victorią a Masija zjadła właśnie ołówek.  Pozostałe wdrapują się na mnie jak małe małpki zapominając, że to nie jest czas zabaw. Mija trochę czasu zanim ogarniemy naszych małych rozrabiaków. Siedzimy w małym pomieszczeniu bez okien przypominającym raczej garaż niż sale lekcyjną. Nikomu to jednak nie przeszkadza, dziewczynki chcą się uczyć i z radością patrzę jakie robią postępy. Musimy jednak uzbroić się w dużą dawkę cierpliwości bo maja trudności z koncentracja i szybko zniechęcają się. Do każdego należy podejść indywidualnie co nie jest łatwe.

Ze świata literek przenoszę się w świat medycyny. Kolejnym punktem dnia jest praca w szkolnej klinice. Skaleczenia, stłuczenia, otarcia, ból głowy, ból brzucha, grypa, kaszel, katar, bolące gardło to najczęstsze przypadki. Zdarzały się też i poważniejsze jak  powracający ból oczu, zatrucia, rozcięcia czy malaria. Połowa ,,chorych’’ dzieci symuluje choroby, chcą tylko dostać lek aby w ten sposób poczuć się dostrzeżonym i zauważonym. Kiedy daje witaminy Ruth, która przychodzi każdego dnia po kilka razy, nagle ból głowy przechodzi a na jej twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Codziennie przez prawie 2 godziny przyjmuję małych pacjentów. Praca w klinice przynosi mi dużo radości. 
                                                            
                                    
Następnie pomagam siostrom w szkole. Wykonuje  drobne biurowe prace jak: przepisanie tekstu na komputer, namalowanie plakatu, napisanie nowego planu lekcji lub po prostu sprzątam. W wolnych chwilach zaglądam dzieciom do klas i pozdrawiam je a na przerwach bawimy się w berka lub gramy w onse madonse. Jest ich tak dużo, że brakuje mi rąk o które już nie raz się pokłóciły. Są ciągle uśmiechnięte i nie martwią się wcale ze chodzą w podartych ciuchach, że są brudne, że 15 letnia dziewczynka jest dopiero w 4 klasie.  Cieszą się chwilą i z tego co mają choć część z nich jutro nie przyjdzie do szkoły bo nie stać ich na zapłacenie  czesnego…
                                    
 Późnym popołudniem spędzam czas z naszymi dziewczynkami. Codziennie prowadzimy różne zajęcia: sportowe, plastyczne, manualne. Lub po prostu tylko jesteśmy z nimi. Sama nasza obecność jest dla nich bardzo ważna jak nie najważniejsza.
Godzina 17 to czas na wspólny różaniec. Wzrusza mnie widok kiedy codziennie 53 dziewczynki  stają razem do modlitwy. Nawet  Jane która ma dopiero 4 lata nie zapomina aby uczestniczyć w tym jakże ważnym punkcie dnia.
Po modlitwie dziewczynki zaczynają study time. Jak tylko prądu nie wyłączą co zdarza się tutaj często, przez 2 godziny pomagamy dziewczynkom w pracach domowych i w nadrabianiu zaległości. Najpierw razem z Wiolą uczymy się z młodszymi potem ja zostaje ze starszymi. Wyjaśniam mnożenie pod kreską, dodawanie ułamków, pytam z geografii bo jutro jest  klasówka czy po postu czytamy na głos książki co pomaga w nauce angielskiego. Moja grupka to zdystansowana Natascha, Susan o pięknym uśmiechu, bardzo zdolna Elizabeth, wrażliwa Memo i Morrin która rzadko widuje bo ciągle zapomina o study timie. Każda jest inna ale każda wyjątkowa.
Dzień kończymy słówkiem na dobranoc, które my wolontariusze przygotowujemy. Opowiadamy historyjki z morałem i po krótkiej modlitwie dziewczynki kładą się spać. Na koniec każdą przytulamy i błogosławimy robiąc znak krzyża na małych czarnych czółkach.


Tak wyglądają moje dni w City of Hope. Każdy przynosi mnóstwo radości ale i porażki. Mija już pierwszy miesiąc jak tutaj żyje. Jaki był ten miesiąc? Wiele sytuacji i rzeczy mnie zadziwia. Mimo wszystko jestem tutaj bardzo szczęśliwa. Dziękuję Bogu za ten czas i za to miejsce bo dla mnie ta właśnie misja jest darem.




                                        
Afryka to nie tylko gorące słonce, uśmiech, prostota , ciągła walka o przeżycie, tradycje, zwyczaje, magia, niesamowite cierpienie, choroby, bieda, ale to przede wszystkim pokora i siła ludzi tutaj żyjących, co najbardziej mnie uderzyło od samego początku. Chcąc być z nimi, to trzeba albo ich pokochać, albo wracać do swego kraju...