Tylko miłość nadaje wartość
wszystkiemu,
i to jest owo jedno, czego potrzeba.
i to jest owo jedno, czego potrzeba.
Zatrzymaj się na chwilę, zamknij
oczy, wycisz zmysły, chcę Cię przenieść do Afryki, do miejsca gdzie
radość splata się z cierpieniem, nędza na przekór z bogactwem, żar upału z
ulewnym deszczem. Promienie słoneczne otulają biegające wszędzie dzieci. Jednak ich życie bardzo różni się od naszego chociaż stąpamy po tej samej ziemi a nocą spoglądamy na te same gwiazdy...
Na przedmieściach Lusaki, stolicy Zambii znajduje się Miasto
Nadziei, City of Hope. Miejsce mojej posługi misyjnej, miejsce gdzie spędzę
najbliższy rok. Siostry salezjanki prowadzą tutaj dom dla ponad 50 dziewczynek
ulicy, szkołę podstawową dla 800 dzieci oraz kursy zawodowe. Oczywiście mamy jeszcze własną farme. Kiedy
rozmawiałam pierwszy raz z naszymi dziewczynkami, od razu zaprowadziły nas do
zwierząt abyśmy zapoznały się wpierw ze
świniami i kozami, mieszkającymi na misji. Do tej pory śmiejemy się z tego.
Jak
wygląda mój dzień w City of Hope? Wstaje codziennie o 5:20 bo na 6 jeździmy razem
z siostrami na msze świętą podziwiając
po drodze wschód słońca. Eucharystia jest fundamentem mojej misji i niezmiernie
cieszę się, że tak właśnie rozpoczynam
każdy dzień. Z niej czerpie siły aby pokonywać codzienne trudności,
moje słabości i ograniczenia.
Po mszy
jemy na szybkie śniadanie bo zaraz zaczynamy reeding time. Półtorej
godziny pisania literek z młodszymi i
czytania bajek ze starszymi dziewczynkami. Czekają na nas już od
kilkudziesięciu minut, siedzą po kilka na jednym krześle. Kiedy wchodzę do
sali, 6 letnia Joice chowa się za szafą, a 8 letnia Towanda leży pod stołem.
Inne biegają wszędzie gdzie tylko to możliwe, Nelia znowu pokłóciła się z
Victorią a Masija zjadła właśnie ołówek. Pozostałe wdrapują się na mnie jak małe małpki
zapominając, że to nie jest czas zabaw. Mija trochę czasu zanim ogarniemy naszych
małych rozrabiaków. Siedzimy w małym pomieszczeniu bez okien przypominającym
raczej garaż niż sale lekcyjną. Nikomu to jednak nie przeszkadza, dziewczynki
chcą się uczyć i z radością patrzę jakie robią postępy. Musimy jednak uzbroić
się w dużą dawkę cierpliwości bo maja trudności z koncentracja i szybko
zniechęcają się. Do każdego należy podejść indywidualnie co nie jest łatwe.
Ze
świata literek przenoszę się w świat medycyny. Kolejnym punktem dnia jest praca
w szkolnej klinice. Skaleczenia, stłuczenia, otarcia, ból głowy, ból brzucha,
grypa, kaszel, katar, bolące gardło to najczęstsze przypadki. Zdarzały się też
i poważniejsze jak powracający ból oczu,
zatrucia, rozcięcia czy malaria. Połowa ,,chorych’’ dzieci symuluje choroby,
chcą tylko dostać lek aby w ten sposób poczuć się dostrzeżonym i zauważonym.
Kiedy daje witaminy Ruth, która przychodzi każdego dnia po kilka razy, nagle ból
głowy przechodzi a na jej twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Codziennie przez
prawie 2 godziny przyjmuję małych pacjentów. Praca w klinice przynosi mi dużo
radości.
Następnie
pomagam siostrom w szkole. Wykonuje
drobne biurowe prace jak: przepisanie tekstu na komputer, namalowanie
plakatu, napisanie nowego planu lekcji lub po prostu sprzątam. W wolnych
chwilach zaglądam dzieciom do klas i pozdrawiam je a na przerwach bawimy się w
berka lub gramy w onse madonse. Jest ich tak dużo, że brakuje mi rąk o które
już nie raz się pokłóciły. Są ciągle uśmiechnięte i nie martwią się
wcale ze chodzą w podartych ciuchach, że są brudne, że 15 letnia dziewczynka
jest dopiero w 4 klasie. Cieszą się
chwilą i z tego co mają choć część z nich jutro nie przyjdzie do szkoły bo nie stać
ich na zapłacenie czesnego…
Późnym
popołudniem spędzam czas z naszymi dziewczynkami. Codziennie prowadzimy różne
zajęcia: sportowe, plastyczne, manualne. Lub po prostu tylko jesteśmy z nimi.
Sama nasza obecność jest dla nich bardzo ważna jak nie najważniejsza.
Godzina
17 to czas na wspólny różaniec. Wzrusza mnie widok kiedy codziennie 53
dziewczynki stają razem do modlitwy.
Nawet Jane która ma dopiero 4 lata nie
zapomina aby uczestniczyć w tym jakże ważnym punkcie dnia.
Po modlitwie
dziewczynki zaczynają study time. Jak tylko prądu nie wyłączą co zdarza się
tutaj często, przez 2 godziny pomagamy dziewczynkom w pracach domowych i w
nadrabianiu zaległości. Najpierw razem z Wiolą uczymy się z młodszymi potem ja
zostaje ze starszymi. Wyjaśniam mnożenie pod kreską, dodawanie ułamków, pytam z
geografii bo jutro jest klasówka czy po
postu czytamy na głos książki co pomaga w nauce angielskiego. Moja grupka to
zdystansowana Natascha, Susan o pięknym uśmiechu, bardzo zdolna Elizabeth,
wrażliwa Memo i Morrin która rzadko widuje bo ciągle zapomina o study timie.
Każda jest inna ale każda wyjątkowa.
Dzień
kończymy słówkiem na dobranoc, które my wolontariusze przygotowujemy. Opowiadamy
historyjki z morałem i po krótkiej modlitwie dziewczynki kładą się spać. Na
koniec każdą przytulamy i błogosławimy robiąc znak krzyża na małych czarnych
czółkach.
Tak
wyglądają moje dni w City of Hope. Każdy przynosi mnóstwo radości ale i
porażki. Mija już pierwszy miesiąc jak tutaj żyje. Jaki był ten miesiąc? Wiele sytuacji i rzeczy mnie zadziwia. Mimo
wszystko jestem tutaj bardzo szczęśliwa. Dziękuję Bogu za ten czas i za to
miejsce bo dla mnie ta właśnie misja jest darem.
Afryka to nie tylko gorące słonce, uśmiech, prostota ,
ciągła walka o przeżycie, tradycje, zwyczaje, magia, niesamowite cierpienie,
choroby, bieda, ale to przede wszystkim pokora i siła ludzi tutaj żyjących, co
najbardziej mnie uderzyło od samego początku. Chcąc być z nimi, to trzeba albo
ich pokochać, albo wracać do swego kraju...
Jakie to trafne. Zupełnie jak słowa pieśni: Zatrzymaj się na chwilę i pomyśl po co żyjesz!
OdpowiedzUsuńPięknie, pięknie! Aż cieszę się, że spotkamy się w Święta! :)
OdpowiedzUsuńPozdrów dzieciaki od wujka z Ameryki :P
Cieszę się bardzo, że tak wspaniale pracujesz!
Z Panem Bogiem
Szymon