Pierwszy dzień naszego pobytu w Lufubu to pierwsza niedziela
adwentu. Dzień rozpoczynamy uroczystą mszą świętą. Dziewczynki tańczą w
odświętnych strojach. Dzieci z City of Hope siadają po jednej stronie kościoła,
dziewczynki z Lufubu po drugiej. Nie możliwe staje się aby nie zauważyć
różnicy. To jak zderzenie dwóch różnych światów. Integracja jak na razie nie
wypala. Ale początki zawsze są trudne. Po mszy wracając do naszego domku
spotykam przy moich drzwiach stado osłów. Przypominają nam one, że jesteśmy
przecież w wiosce. Przez kolejne kilkanaście minut staramy się wyprosić osły z
naszego podwórka.
Popołudniu odbywa się pogodny
wieczorek. Każda grupa dziewczynek prezentuje swoje talenty. Dzieci w Afryce
niewiele potrzebują aby dobrze się bawić. Wystarczy puścić muzykę a cała scena
pęka w szwach. Nikt nie siedzi, nikt nie wstydzi się tańczyć. I ja podążam za
rytmami afrykańskich bębnów.
Dzień kończymy wspólnym różańcem pod gwiazdami. W
życiu nie widziałam tak gwieździstego nieba. Z zachwytu wybudza mnie wsuwająca
się dłoń 7-letniej Allice w moją dłoń. No tak przecież teraz się modlimy-myślę
sobie podając Allice mój różaniec.
Najważniejszym punktem drugiego dnia jest wyjazd do Kazembe,
sąsiedniej misji gdzie pracuje ksiądz Piotr. Jedziemy 15 kilometrów ogromną
ciężarówką, gdzie zazwyczaj są przewożone kurczaki. I my czujemy się jak
kurczaki bo na pace znajduję się ponad 100 osób. Jednak spontaniczne śpiewy
dziewczynek wynagradzają nam niewygodę. W Kazembe zwiedzamy szkołę stolarską. W
pobliskim kościele odmawiamy różaniec w pięciu językach. Po powrocie do Lufubu
przychodzi czas na zwiedzanie farmy. Jest ogromna, milion kurczaków, 100 krów i
tyle samo świń. Ale dla Wiolciusi i tak najważniejsze są koty, które ciągle
dokarmia:).
Patrzę z radością jak dziewczynki zaczynają się
integrować. Z początku bardzo nieśmiało. Teraz niektóre chodzą razem za
rękę. Obserwuję jak wiele uczą się od siebie nawzajem. To dodaje mi nadziei. Bo
wszelkie podziały i ograniczenia potrafią zabić nawet najpiękniejsze uczucia.
Tymczasem dzieci z wioski podchodzą do mnie, ze zdziwieniem
spoglądają na mój brzuch, dotykają go swoimi małymi brudnymi rączkami i mówią:
-No shima!!!
Z uśmiechem mówię im, że każdego dnia jem shime na obiad.
Śmieję się, że tak się o mnie troszczą. Dzieci przeczącą kręcą głowami. Nie
wierzą mi bo moja postura nie daje im na to dowodów :)
Na kolejny dzień wszyscy czekamy z podekscytowaniem.
Jedziemy na wodospady. Znowu lądujemy w ciężarówce. Najpierw udajemy się w
odwiedziny do króla. Nigdy jeszcze nie widziałam króla. Nie miała pojęcia o
istnieniu plemiennych królów w Zambii. Przecież Zambia jest republiką gdzie
rządzi prezydent. Okazuję się, że w wioskach ludzie bardziej słuchają króla niż
prezydenta. Przed wejściem do ,,pałacu’’, strażnik wyjaśnia nam, że musimy na
przywitanie przyklęknąć i trzy razy przyklasnąć.
Moje zdziwienie
sięga granic gdyż myślałam, że zobaczę brodatego wodza w pióropuszach tymczasem
zambijski król pojawia się w jeansach i żółtym podkoszulku. Tylko do zdjęcia
zakłada hełm i bierze do ręki szable. Po sesji zdjęciowej z królem zmierzamy
ciężarówką na wodospady.
Uczestniczymy w mszy świętej odprawianej przy
odgłosach spadającej wody. Potem wszyscy wskakujemy do wody. Radość jest
ogromna. Niektóre dziewczynki po raz pierwszy w życiu kąpią się w wodospadzie i
ja też:)
Po trzech dniach udanej integracji ponad setki dziewczynek
zauważam jeszcze jedną bardzo ważną różnicę. W wioskach nie ma dzieci ulicy.
Dziecko, które zostaje bez rodziców jest przygarniane przez inną rodzinę. W
wioskach nie ma sierocińców. Sierota staje się częścią innej rodziny. Natomiast
w dużych miastach jak Lusaka, dzieci sieroty żyją na ulicy. Tutaj śpią i żebrzą.
Niestety, aby przeżyć muszą posuwać się często do tak drastycznych kroków, jak
sprzedawanie swojego ciała, kradzieże oraz inne przestępstwa. Większość z nich
szybko wpada w uzależnienia.
Za każdym razem kiedy jadę do miasta spotykam dzieci
wałęsające się po ulicach. Jest ich bardzo dużo...Patrzę im w oczy i zastanawiam się jaka czeka ich
przyszłość. Zastanawiam się co czują. Czy w ogóle jeszcze czują? Czy trafią do
sierocińca przy odrobinie szczęścia? A może wcale tego nie pragną, bo i tak
zaraz z niego uciekną. Jak raz zasmakujesz życia ulicy, zawsze będziesz chciał tam
wrócić. Paradoksalne ale prawdziwe. W mieście ludzie są anonimowi, cierpienia
drugiego człowieka jest anonimowe. Obojętność wobec bliźniego sprawia, że
stajemy się nieczuli na cierpienie. Czy zauważasz drugiego człowieka? Tego w
swoim domu i tego na ulicy? Czy zastanawiasz się co czują? A co Ty czujesz
patrząc na ich cierpienie?
Panie spraw, abyśmy nigdy nie byli obojętni, aby
cierpienie bliźniego stało się i naszym udziałem.
Tak daleko, a tyle podobnych myśli... :)
OdpowiedzUsuń