niedziela, 16 czerwca 2013

PLASTEREK SZCZESCIA



 " Największą chorobą naszych czasów nie jest trąd czy gruźlica, lecz raczej doświadczenie tego, że się jest nie chcianym, porzuconym, zdradzonym przez wszystkich. Największym złem jest brak miłości i miłosierdzia, okrutna obojętność wobec bliźniego, który wyrzucony został przez margines życia  wskutek wyzysku, nędzy, choroby."
- Matka Teresa






Monika, I’m sick – krzyczą dzieci z daleka gdziekolwiek mnie zobaczą, na przerwie w szkole, w drodze do kościoła, przez okno w klasie podczas lekcji. To takie standardowe pozdrowienie mnie.  Zawsze na takie przywitanie uśmiecham się szeroko i zapraszam wszystkich do szkolnej kliniki, w której codziennie pracuję przez prawie 3 godziny przyjmując małych pacjentów. Szkoła w City of Hope liczy ponad 800 dzieci dlatego chorych nigdy nie brakuje. Klinika to wielkie słowo. Jest to mały okrągły, żółty domek, w środku znajduję się tylko jedna szafka na leki, 5 krzeseł i dwa stoły. Z jakimi przypadkami najczęściej się stykam? Przychodzą dzieci chore na grypę, kaszlące, zasmarkane, z bólem brzucha, głowy, gardła, ze skaleczeniami i zwichnięciami.  Często narzekają na ból całego ciała co jest pierwszym i podstawowym objawem malarii. Czasami muszę spakować szafkę leków w małą białą skrzynkę z czerwonym krzyżem. Tak się dzieję kiedy jadę z dziećmi na zawody. Biorę przede wszystkim dużą ilość żelu przeciwbólowego na bóle mięśni oraz glukozę na zasłabnięcia.
 
MEMO
W porze deszczowej główną przypadłością dzieci są ropiejące rany na nogach i rękach. Niejednokrotniemają ich po kilkanaście a z powodu braku zachowania podstawowych zasad higieny bardzo trudno się goją. Często tygodniami leczyłam rany, które z dnia na dzień stawały się coraz  głębsze.  Memo ma 12 lat i jest chora na AIDS. Jej rodzice zmarli gdy miała 4 latka. Przyszła do City of Hope w styczniu. Po kilku dniach od jej przybycia, siostra poprosiła mnie abym zajęła się jej ranami na nogach i rękach. Układ odpornościowy Memo jest bardzo słaby stąd ilość ran jest większa niż u zdrowych dzieci. Kiedy zobaczyłam po raz pierwszy ropiejące i ciągle krwawiące rany Memo, byłam przerażona. Łzy stanęły mi w oczach, jej cierpienie stałą się i moim udziałem. Zmiana opatrunków zajmowała mi ok. 1 godziny, 2 razy dziennie. Wieczorami czyniłam to przy latarce bo nie mam światła w klinice. Memo bardzo cierpiała ale jej odwaga i ciepliwość, z jaką znosiła ból i mnie dodawały sił.  Przez ok. 2 tygodnie Memo była moją najważniejszą pacjentką. Stała się również moją przyjaciółką mimo że niewiele rozmawiałyśmy. Memo jest ciągle uśmiechnięta, nigdy nie słyszałam aby narzekała czy użalała się nad sobą. Jest dla mnie wzorem i dziękują Bogu, że ją poznałam.
  

  
Niejednokrotnie moje umiejętności i wyposażenie medyczne nie są wystarczające, wtedy jadę  z dzieckiem do pobliskiego szpitala. Tak  było z Nelsonem, chorym na malarie, gorączka go tak sponiewierała, że musielismy natychmiast jechac do szpitala.  Podobna sytuacja byla z 12 letnią Dorris, która zemdlała wskutek  ataku astmatycznego podczas lekcji.


 


Nie zawsze jednak szpital jest w pobliżu. 17-letni Sam mieszka na farmie, w jednym z domów mamy Carol, która opiekuję się dziećmi ulicy. 2 miesiące temu pojechałyśmy z Wiolą odwiedzić dzieci na farmie. Pewnego wieczoru Sam zachorował na malarie. Jego stan był bardzo poważny. Gorączka  41 stopni zagrażała życiu. Leki, które podawałam nie pomagały gdyż Sam wszystko zwracał. Farma jest położona w środku buszu, do pobliskiego szpitala jest bardzo daleko a my nie mieliśmy auta. Nie było w domu nikogo z opiekunów, dzieci patrzyły się na mnie wzrokiem proszącym abym coś zrobiła. Pamiętam jak bezsilna i pełna niemocy siedziałam przy łóżku Sama i …modliłam się o uratowanie jego życia. W takich momentach wszystko inne przestaje się liczyć. Cały świat jakby się zatrzymał. Liczył się tylko Sam i jego zdrowie. Dzięki Bogu Sam rano poczuł się lepiej. 
   
ANNA

Jednak moi pacjenci to nie tylko dzieci chore. To również dzieci pragnące uwagi, zainteresowania czy po prostu zwykłej rozmowy . I tak do kliniki codziennie przychodzi po kilkadziesiąt dzieci. Kiedy mnie widzą, nagle stają się chore. Mam świadomość, że część moich małych pacjentów tylko udaje choroby, w rzeczywistości bardzo chcieliby być chorzy. A dlaczego? Bo potrzebują dotyku i troski. Bardzo często ich ciało jest zdrowe ale dusza poraniona z poczucia bycia niechcianym i niekochanym. Na to dużo trudniej znaleźć lekarstwo... Codziennie dzieci proszą mnie abym przykleiła im plasterek. Mała Anna nazywana przez nas Aniołkiem pokazuje mi swoją ranę na rączce. Przyglądam się i nic nie widzę. Anna upiera się, że ją bardzo boli i nie może pisać na lekcji. Grozi mi, że powie siostrze. Innym razem oświadcza:
-,, Jezus powiedział że mamy kochać bliźniego jak siebie samego”
Kiedy przyklejam Annie plasterek, na jej twarzy natychmiast pojawia się uśmiech a oczy błyszczą z radości. Nigdy nie pomyślałabym, że zwykły plasterek może dać dziecku tyle szczęścia. Większość plasterków jakie naklejam dzieciom, nie goją ran bo w rzeczywistości nie ma nawet żadnego zadraśnięcia. Moze jednak w ten sposób leczę ranę duszy, która pragnie być zauważona i pokochana. Dlatego nigdy nie odmawiam plasterków dzieciom.
  

Dzieci często bardziej potrzebują spojrzenia, rozmowy, uśmiechu niż leków. I tak do kliniki przychodzą dzieci aby pograć ze mną w łapki, onse madonse, mone makarone i inne gry. W wolnych chwilach dają im kolorowanki, które następnego dnia przynoszą mi już pokolorowane i proszą abym przykleiła na ścianę. Proszą o pomoc w pracy domowej, opowiadają mi o swojej rodzinie, przytulają się, chowają pod stołem czy za szafką bawiąc się w chowanego, oferuja pomoc w sprzataniu kliniki.
   

Czas jaki spędzam w klinice jest moim najbardziej wyczekiwanym czasem w przeciągu całego dnia. Cieszę się, że w ten sposób mogę pomagać dzieciom. Nigdy nie wiedziałam, że plasterek zagoi każdą najmniejszą rankę a witamina pomoże w każdej chorobie to jednak uczę się jak przynieść ulgę małemu zbolałemu sercu.





  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz